Kategorie
sanskriti

Śpiewnik dla Kryszny

Zrobiłem pierwszą wersję śpiewnika, juhu! Jest też link do wykonania z Indii. Poniżej tekst z wprowadzenia i plik PDF.

Dużo jest w życiu rzeczy wartych opowiedzenia. Świat to z pewnością przeogromny teatr możliwości. Możemy wybrać w nim dowolny rodzaj nastawienia do rzeczywistości i działać w niej na swój unikalny sposób. Jeden z nich to taki, w którym pomimo bólu, chorób i czekającej na nas śmierci, nie interpretujemy życia tak, aby sprawiało nam cierpienie. Po rozpoznaniu sensu własnego życia ulatuje z nas cynizm, nihilizm i fatalizm.

Jedną z form ekspresji, która spotyka się z uznaniem niezależnie od podejścia do życia, jest muzyka. Wykształcenie, pochodzenie, zainteresowania, charakter, stan emocjonalny – nic nie stoi nam na przeszkodzie, by dostroić się do swojego ulubionego utworu. I nie muszą to być sanskryckie pieśni duchowe, tak jak w tym śpiewniku. Sama melodia wyrzeźbiona w ciszy i powiązane z nią słowa (lub ich brak) oraz różnorodność dźwięków przyrody i rytmów bijących serc sprawiają, że muzyka przypadająca nam do gustu porusza nas i inspiruje do przeżywania chwil błogości.

Kategorie
głębokie rozmowy

Nie jestem głupia!

– Zastanawiam się – zaczął niewinnie Babadżi – czym się zajmowałaś po tym, jak zwolniono cię z pracy w wydawnictwie za to, że przyćmiłaś swoich przełożonych.

Poczułam nagłe ukłucie wstydu. Wiedziałam, że nie mam się czym chwalić i niespecjalnie miałam ochotę opowiadać mu swoją historię. Bardzo chciałam uniknąć kolejnych pytań, które prześwietliłyby moją duszę, toteż odrzekłam z nonszalancją:

– Ach, pracowałam w hospicjum jako edukator społeczny.

– Hospicjum? Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

– Hospicjum to miejsce zapewniające opiekę osobom umierającym – odpowiedziałam, wciąż zgrywając luzaka. Chciałam dać mu jak najmniej informacji, które mogłyby pobudzić jego ciekawość i natchnąć go do dalszych dociekań. Niestety, moje wysiłki nie przynosiły pożądanych rezultatów. 

–  A co robiłaś jako edukator społeczny? – Nie dawał za wygraną. Zdążyłam się już zapoznać z jego nieugiętym stylem drążenia tematu, który komuś innemu mógłby skojarzyć się z przesłuchaniem.

– Edukator społeczny to osoba, która edukuje lekarzy, pielęgniarki oraz pacjentów hospicjum w temacie śmierci i umierania – odpowiedziałam rzeczowo i dorzuciłam udawany uśmiech. Miałam nadzieję, że Babadżi odpuści i zmieni temat. Czy domyślał się, że coś jest na rzeczy? A może dobrze mi szło ukrywanie historii, którą nie chciałam się z nim dzielić?

–  Lubiłaś tę pracę? – Mój mistrz nie ustępował. 

– Tak, bardzo! – odrzekłam z przekonaniem.Próbowałam utrzymać fasadę.

– Więc dlaczego stamtąd odeszłaś? – zapytał, trafiając w sedno. Nie byłam pewna, czy zrobił to z pełną świadomością, czy nie, ale jego pytanie, niczym strzała, ugodziło w moje serce. Poczułam jak się ono skurczyło i zatłukło w piersi ze zdenerwowania, gdy tymczasem moje wnętrzności zaczęły zachowywać się tak, jak podczas szalonej jazdy rollercoasterem. Już wiedziałam, że Babadżi po raz kolejny umiejętnie podważa wieczko mojej osobistej puszki Pandory.

– Zostałam zwolniona przez szefową – wyjawiłam niechętnie.

– Co?! Znowu?! Po raz kolejny straciłaś pracę? Co takiego stało się tym razem? – pytał z szerokim uśmiechem na twarzy.

Kategorie
głębokie rozmowy

Co się z nami dzieje, gdy umieramy?

Osiemnaście lat temu, dokładnie trzeciego sierpnia, 2002 roku, moje życie kompletnie zmieniło swój bieg. Stało się to w upalne, duszne popołudnie w moim domu rodzinnym, który mój ojciec wybudował z taką miłością. Teraz tata leżał na podłodze w kuchni, w ostatnich chwilach swojego życia, a ja trzymałam go za rękę. 

Miałam trzydzieści lat. Mieszkałam w Bostonie i miałam prestiżową pracę jako strategiczny konsultant biznesowy. Przyjechałam do naszego domu na wsi, położonego pośród malowniczych wzgórz New Hampshire. Okazją był zlot rodzinny. Nikt z nas nie przypuszczał jak bardzo będzie się on różnił od wszystkich naszych spotkań do tej pory. Byliśmy razem, ale nie było zabaw i gier, nie było śmiechu, tańca i imprez. Zebraliśmy się, aby wspólnie opłakać śmierć patriarchy naszej rodziny. Ojciec odszedł nagle, z powodu ataku serca, w wieku pięćdziesięciu pięciu lat.

Dzień, w którym umarł, był dniem, w którym zaznałam największego w życiu bólu. Tego dnia otrzymałam także największy dar. To właśnie wtedy rozpoczęła się moja duchowa wędrówka. 

Przez całe życie, aż do tamtej chwili, byłam ateistką. Moi rodzice nie wierzyli w Boga. Mieli bardzo nieprzyjemne doświadczenia z religiami, toteż nie narzucali nam, swoim dzieciom, żadnej wiary. Nie byli jednak przeciwko Bogu. Uważali się za osoby uduchowione, ale nie dzielili się z nami swoimi przekonaniami na ten temat. Mówili nam, że każde z nas może dojść do własnych wniosków w kwestii Boga. Bardzo mocno idealizowałam swoich rodziców, więc poszłam w ich ślady i tak jak oni nie próbowałam pogłębiać wiary ani dowiadywać się niczego na ten temat.

Przez trzydzieści lat mojego życia jedyne moje doświadczenie z religią opierało się na kilku wizytach w kościele z okazji ślubu lub pogrzebu. W dzieciństwie, chodziłam też do kościoła z moją sąsiadką Coleen i jej rodziną, ale tylko dlatego, że zawsze po mszy zabierali nas do cukierni i dostawałam torebkę słodyczy. Moja mama surowo podchodziła do kwestii cukierków i nie pozwalała mi ich jeść zbyt często, toteż wytrzymanie godziny w kościele z rodziną McDonaldów było dla mnie niewielką ceną w zamian za upragnioną dawkę cukru. Nie rozumiałam wtedy czym jest kościół, a moi rodzice nie byli specjalnie zainteresowani, aby mi to wytłumaczyć.

Możecie sobie wyobrazić jak bardzo byłam zszokowana, gdy jako dorosła osoba, trzymając za rękę mojego ojca w chwili, gdy umierał, ujrzałam niebieskie światło. Moja siostra i kuzynka udzielały mu pierwszej pomocy. Mocno uciskały klatkę piersiową i wdychały powietrze w jego płuca, desperacko próbując przywrócić go do życia. Pozostali członkowie rodziny tłoczyli się wokół. Niektórzy stali bez ruchu, przerażeni, inni krzyczeli i płakali w panice. W samym centrum tej chaotycznej sceny, wypuściłam dłoń ojca i spokojnie poszłam do drugiego pokoju.

Kategorie
głębokie rozmowy

Jak uniknąć mistrzowskiej katastrofy?

Dzisiaj poruszę temat dyplomacji, która miewa nieprzyjemne konotacje. Może się wydawać, że jej stosowanie odbija się na naszej autentyczności, a sformułowanie “po prostu jestem sobą” pada plackiem w kałużę. Ale czy musi tak być?

Redagując ten artykuł, myślałem o tym, jak niezręczne w odbiorze potrafią być anegdoty przytaczane przez osoby, będące w relacji uczeń-nauczyciel. Z jednej strony niosą za sobą konkretne i dość błyskotliwe przesłanie, a z drugiej wystawiają na próbę potencjał ufności.

Co przez to pojęcie rozumiem?

Kiedyś przeczytałem o takim porównaniu zaufania do waluty. Mając w perspektywie, że pieniądze, gdy wydawać je bez umiaru, w którymś momencie się kończą, a jeśli rozsądnie je inwestować, mnożą się, porównanie to jest całkiem trafne, choć nie szedłbym w nim za daleko.

Jednymi z najważniejszych decyzji, które przychodzi mi podejmować w życiu, są te, dotyczące zaufania, a pytanie, czy ufam drugiej osobie wraca do mnie w miarę pogłębiania naszej relacji. Oprócz dawania na wstępie kredytu zaufania, im więcej mam pozytywnych doświadczeń mam z daną osobą, tym łatwiej owo zaufanie dawać dalej. Aż w końcu do chodzi do chwili, gdy ufam jej całkowicie i traktuję jak przyjaciela.

W przypadku relacji uczeń-mistrz, zaufanie wystawiane jest “regularnie na niespodziewaną” próbę. W miarę upływu czasu i doświadczeń z mistrzem, mam przekonanie, że ufam mu bez reszty. Są jednak momenty, takie jak opisane w poniższym artykule mojej siostry z duchowego szlaku, kiedy o zaufanie wcale nie jest tak łatwo. Mam wtedy wrażenie, że mistrz chce mi coś zabrać, pozbawić mnie czegoś bardzo mojego.

Na szczęście, za każdym razem gdy tracę domniemany skarb, jest mi lżej, ponieważ w rzeczywistości był on ciężarem, który dopiero dzięki jego mądrości zaczyna ponownie zamieniać się w coś cennego.
Artykuły takie jak ten, mogą wydawać się naiwne, bo ukazują nauczyciela jako mędrca, a ucznia, jak wierzgającego barana. Dla osób, które nie mają doświadczenia takiej relacji, czyli nie mają mistrza, któremu są poddani, naturalną reakcją na takie anegdoty jest poczucie zagrożenia. Że oto są świadkami, jak ktoś zatraca siebie i własny rozsądek na rzecz kogoś, kto nie działa z czystych pobudek. Nawet jeśli rozsądek tej osoby w obserwowalny sposób przybiera na sile.

Ciężko się temu dziwić. Wykorzystania na tle wiary, czy to fizyczne czy ekonomiczne, są istną plagą. Przyjaźń sprawia, że nie tylko chcemy cieszyć się z radości naszych przyjaciół i przeżywać z nimi nasze oraz ich smutki, ale zachęca nas także do odpowiedzialności, gdy widzimy, że może stać im się krzywda, na którą wydają się być ślepi.

Paradoksalnie, wybicie człowieka ze ślepej wiary, jest właśnie odpowiedzialnością mistrza duchowego. Ludzie, którzy poddają się emocjonalności w kwestiach duchowych, nierzadko oceniani są jak ci, których funkcje intelektualne są obniżone, jako niezdolnych do sceptycyzmu, dystansu oraz, bardziej całościowo, naiwnych czy zwyczajnie głupich. Właściwy jest tutaj balans, tak jak w związku miłosnym, gdzie motylkowy haj jest równie mile widziany, jak sprawny umysł.

Od dobrych siedmiu lat zależy mi na dostarczaniu wiedzy i zrozumienia, które płynie z kultury indyjskiej, takiej, jak ją poznałem. Nie odbyło się to za sprawą żadnej organizacji czy ruchu, którego koniecznie chciałem być częścią, żeby czuć się bezpiecznie, ale raczej w dość naturalny, spokojny sposób. Od rozmowy do rozmowy, osobistych relacji w trakcie podróży.

Czytając poniższy artykuł, chciałbym podkreślić właśnie ten wymiar dialogu z mistrzem. Jest to wpuszczenie drugiej osoby do świata własnych doświadczeń w zaufaniu, że wnosi do niego pochodnię wiedzy.

Bywa, że traktujemy swoje doświadczenia jak prawdę ostateczną, jak określone fakty, których reinterpretacja niezgodna z interpretacją pierwotną, czyli naszą, jest niczym innym jak praniem mózgu.

Na takie pranie, jak wiadomo, i mówię to bez cienia ironii, należy być bardzo czujnym i ostrożnym. Wykorzystać sentyment duchowy człowieka w sposób niezgodny z intencją pism objawionych to najsubtelniejszy gwałt, jaki można mu zadać. Historia pokazuje, że jeśli się go przeprowadzi skutecznie, taki osobnik, a tym bardziej grupa, mogą wyrządzić mnóstwo krzywdy i to wcale nie subtelnej, a wszystko to w poczuciu wiary i zaufania do własnej racji i interpretacji.

Tutaj zakończę wstęp. Mam nadzieję, że ten artykuł/dialog/opowieść wam się spodoba. Dotyczy on dwóch osób, które są mi bliskie i których treści lubię tłumaczyć, przekazywać dalej, a także konfrontować z tym, jak są odbierane. Jest on właśnie efektem jednego z takich przekładów. Zapraszam do lektury.

Kategorie
głębokie rozmowy

Zazdrosna? Kto, ja?

Naprawdę? Nie, nie może być!

Byłam tak podekscytowana, że aż kręciło mi się w głowie. Szłam w dół po szerokich marmurowych schodach do piwnicznej biblioteki w aszramie, a tam, przy swoim biurku, pogrążony w pracy, siedział Babaji. 

Wcześniej zaprosił mnie do Indii, abym przez dwa tygodnie pracowała z nim nad projektem dotyczącym Psychologii Wedyjskiej. Wszystko zorganizowaliśmy drogą mailową. Po dosyć krótkiej wymianie wiadomości, siedziałam już w samolocie do Indii. 

Babaji ostrzegał mnie przed okrutnym, lipcowym upałem, i radził, abym wstrzymała się z przyjazdem do chłodniejszego miesiąca, ale nie przejęłam się tym wcale. Byłam tak bardzo zaabsorbowana perspektywą uczenia się od niego, że nie przeszkadzał mi nawet pot, który kapał mi z pleców, robiąc sobie żarty z branych przeze mnie pryszniców. Tak oto, rozpływająca się z gorąca i na granicy udaru cieplnego, znalazłam się w parnej piwnicy aszramu Jiva w miejscowości Vrindavan w Indiach. 

Babaji siedział sobie spokojnie i pisał. Gdy ujrzałam go po raz pierwszy, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Był zupełnie spokojny i praktycznie się nie pocił. Co więcej, zachowywał się tak, jak gdyby dzień był chłodny i owiewała go przyjemna morska bryza. 

Zbliżając się, usiłowałam (pomimo upału) zachować zimną krew. Nie chciałam, żeby widział, jak bardzo dokucza mi skwar. Otarłam pot z czoła i poczułam się bardzo onieśmielona. Widziałam w nim bowiem postać wspaniałą, pełną miłości i mądrości. 

Przyszłam na umówione spotkanie punktualnie o piętnastej, a mimo to wstydziłam się zagaić rozmowę. Babaji był tak pochłonięty pracą, że nawet na mnie nie spojrzał, a ja bałam się rozproszyć jego skupienie. Stałam tam chyba z dziesięć minut, bijąc się z myślami: czy powinnam mu przerwać? Może pomyliła mi się godzina? A może zapomniał o naszym spotkaniu? A może powinnam sobie pójść? Pewnie nie zauważył, że tu byłam

W końcu wymyśliłam rozwiązanie. Zapytam go, czy mogę usiąść przy jednym ze stołów, a kiedy będzie gotowy, to na pewno sam zaprosi mnie do wspólnej pracy.

– Babaji, czy mogę usiąść przy tym stole? – wydukałam nieśmiało.

Kiedy uniósł wzrok zawstydziłam się jeszcze bardziej. Pomyślałam, że na pewno uznał, że mu się narzucam i przeszkadzam w pracy tymi swoimi głupimi  pytaniami. Ku mojemu zaskoczeniu, nie spojrzał na mnie, lecz na coś za moimi plecami.

– Na co on patrzy? – zdziwiłam się. Piwnica była przecież kompletnie pusta.

Tymczasem Babaji uśmiechnął się szeroko do pewnej osoby w głębi pomieszczenia, której wcześniej nie dostrzegłam. Dodatkowo wyglądał tak, jakby zaraz miał się roześmiać. Wtedy, wciąż wpatrzony w tego kogoś za mną, radośnie wypowiedział coś, co jak się potem miało okazać było jego hasłem rozpoznawczym.

– Nie wiem, musisz się jej spytać.

Odwróciłam się i, zaskoczona, ujrzałam śliczną blondynkę pracującą na komputerze przy jednym ze stołów. Musiałam jej nie zauważyć, gdy wchodziłam, opętana moimi nerwowymi rozmyślaniami o tym czy podejść do Babajiego czy uciec. Blond piękność spojrzała na niego i odwzajemniła mu uśmiech. Zaczęli się śmiać jakby z jakiegoś tylko dla nich zrozumiałego żartu. Natychmiast poczułam się wykluczona, niechciana, a zaraz potem wściekła.

Kategorie
sanskriti

Viveka, właściwa dyskryminacja

Słowo „dyskryminacja” źle się kojarzy. Używane jest, gdy mówimy o dyskryminacji rasowej, kastowej czy płci. W rezultacie oczekuje się od nas, abyśmy traktowali wszystkich równo. Abyśmy nie oceniali innych i nie osądzali ich charakteru. Ideał ten, choć szlachetny, jest w praktyce spotykany bardzo rzadko, a nawet tym, którzy starają się za nim podążać, nie wychodzi to za każdym razem.

Rozsądek

Wszyscy osądzają i dyskryminują, takie są bowiem funkcje intelektu. Kazać osobie posiadającej intelekt nie osądzać, to tak, jakby kazać nie słuchać komuś, kto ma uszy.

Tak naprawdę nie da się żyć bez oceniania. Przykładowo, jeśli mężczyzna wejdzie na lotnisku do damskiej toalety, to zrobi się zamieszanie. Jeśli zaparkujemy na miejscu dla niepełnosprawnych, dostaniemy mandat. W niektórych krajach możemy stracić głowę, jeśli pocałujemy partnera w miejscu publicznym – i to dosłownie. Musimy więc podejmować właściwe decyzje i dokonywać oceny w zależności od sytuacji. Rozróżniamy zatem toaletę męską od damskiej, zwykłe miejsce do parkowania od tego dla niepełnosprawnych oraz odpowiednie miejsce do okazywania czułości od nieodpowiedniego.

Tym samym nie każdy rodzaj dyskryminacji (etymologicznie rzecz biorąc: rozróżniania) jest negatywny. Nie musi zawierać w sobie obrazy, protekcjonalności czy zniesławienia.

W filozofii indyjskiej dyskryminacja nosi nazwę viveka i jest uważana za cechę, którą należy praktykować dla pogłębiania rozwoju duchowego. Słowo viveka pochodzi od rdzenia czasownikowego √vicir, który oznacza „oddzielać” lub „widzieć różnicę pomiędzy dwoma przedmiotami, cechami lub czynnościami”. Viveka to podstawa w dokonywaniu właściwej oceny, właściwego pojmowania, rozeznania itd. Na ścieżce wiedzy (jñāna-yoga) viveka jest jedną z czterech cech dyscypliny duchowej.

Kategorie
sanskriti

Cel prawa karmy

Pytanie: Reakcje karmiczne często porównywane są z karą wymierzaną przez autorytety. Jednakże różnica polega na tym, iż w przypadku kary istnieje wyraźne powiązanie przyczynowo skutkowe. Osoba ukarana wie dlaczego tak się stało i że celem kary jest skorygowanie jej zachowania. W przypadku karmy ludzie zazwyczaj nie mają pojęcia dlaczego spotkała ich kara. Tym samym poprawa nie może zostać osiągnięta. Karma zdaje się być ślepym prawem istniejącym tylko po to, żeby istnieć. Wydaje się nie mieć żadnego celu poza własną egzystencją. Stąd pytanie, może jednak płynie jakaś korzyść dla osoby dotkniętej reakcją karmiczną?

Odpowiedź: Karma nie jest bezcelowym prawem. Jej cel jest dwojaki. Pierwszy to utrzymywanie moralności i harmonii w społeczeństwie. Jego fundamentem jest fakt, że każde nasze działanie wywiera wpływ na nas i na nasze otoczenie. Pisma (śāstra) jasno tłumaczą, że jeśli dopuszczamy się czynu zakazanego, to musimy ponieść tego konsekwencje. Nie jest też prawdą, że ludzie cierpią z powodu karmy, nie znając przyczyny swojego cierpienia.

Jest wielu przestępców, którzy zostają ukarani i wiedzą za co. Mimo wszystko popełniają to samo przestępstwo po raz kolejny. Na tej zasadzie można wywnioskować, że nawet jeśli ktoś wiedziałby jaka kara pochodzi od konkretnej karmy, to nie daje to gwarancji, że jej zachowanie ulegnie poprawie. Reakcja karmiczna może być rozumiana na takiej samej zasadzie. Co więcej, ludzie mogą dowiedzieć się za co są w danej sytuacji karani, bo wiedza płynąca z śāstry jest ogólnie dostępna.

Drugim celem karmy jest naprostowanie człowieka. Ostatecznie chodzi o to, by sprowadzić go do świadomości Boga. Jednak tego rodzaju naprostowanie nie dzieje się wyłącznie poprzez zastosowanie kary. Jeśli by tak było, to żadne przestępstwa nie miałby miejsca z powodu lęku przed karą, a przecież ludzie nie przestają ich popełniać. Nie dają za wygraną nawet wtedy, gdy zostają schwytani i ukarani. Toteż prawo karmy samo w sobie nie niesie za sobą przemiany. Zrozumienie pisma i wiara w znaczenie tego, co jest w nich napisane, jest tym, co ją przynosi.

Prawdziwa przemiana bierze się z posiadania wiary w pismo, a nie z wiedzy o naszej przeszłej karmie, która jest powodem naszego cierpienia.

Kategorie
opowiadania

Tinder

Zaczyna się od wiązki światła. Taki snopek nieduży. On zaczyna drapać. Droczy się, czego nie widać, mimo poświaty. Rysuje, strzela, męczy oko, a jego obecność boli. Dwie wiadomości – dobra i zła: to się może udać oraz rachunek prawdopodobieństwa to hazard. Jak w tym ekranie wysiedzieć?

Skwierczy. Muszę skręcić jajka. Gaz, jak się ustawi na mały, doprawi omlet. Za duży – przypali. Rumieniec to przyprawa, węgiel – przyprawa wątpliwa. Problem oczekiwania. Niepewności, czy jajko się zrobi, czy wręcz przeciwnie, niedoczekanie moje. Co zrobić, by proces przyspieszyć? Rozłożę talerz, poprawię srebrny nóż przy nim, co by równo – to uspokaja. Spożycie i spokój to anielska para.

Ponoć lubi kwiaty; nie ponoć, bo tak mówi. Czy odpisze? Nie wiem. Jajka się robią, nad tym mam kontrolę: skręcić gaz, odkręcić gaz. A co za oknem? Świat jest przecież taki ogromny, po co zamykać się we własnym? Chmury, deszcz. O bardziej wsobną pogodę prosić nie wypada. Pola, no dobrze, skupmy się na polach. Są zielone i rosną na nich kwiaty. Pod spodem jest ziemia, ktoś ją być może zaorał, wysiał, podlał, zadbał o nią i… zaczekał. Czyli jednak nie ucieknę, czekanie mym obowiązkiem. Jajka!

A niech to, prawie węgiel. Skup się, w mordę. Przesadzam, przyrumieniły się wyraziście. Nic wielkiego, obrócić i zjeść. Też mi ceregiele, żaden błąd. Po prostu omlet, dobrze? Zrobiłem sobie omlet. Czy nieidealny? Ktoś powie, że się przejmuję, że na coś czekam. Że martwię się, tęsknię, że umieram z niepewności i klnę w duchu oraz się lękam. Nic bardziej mylnego. Spokojnie jem i siedzę jak szczęśliwy człowiek. Nikt niczego mi nie zarzuci. Dostrzegam promień słońca, przebija przez szarugę i brudnotę, przez mżący kokon i mgliste barwy skropionych kwiatem pól o brunatnej ziemi. Robactwo, rosa, pajęczyny i dmuchawce – jestem od tego silniejszy i łagodnymi ruchami konsumuję jaja.

Omlet na wykończeniu. Nie przejmuję się tym, proszę zobaczyć. Talerz odsłaniał się spod jaj powoli, a teraz pragnie pokazać się cały. Cały pusty. Czy mu bronię? Cóż za widok przykry. Niech zawiśnie moja głowa, wsparta o łokcie, tuż nad drewnianym stołem. Zaglądał będę w tę gładź talerza, w pościel bez pierzyny, i czekał. Znowu. W nieskończoność, wskoczę w bezmiar i ujrzę znów doskwierający snop światła, ten promień nadziei, tej bolączki w zielonej sukni. Czy odpisze? Mnie? Jestem przecież godny. Mam wszystko, czego trzeba. Czy nie dość to eksponuję, by ugasić tlący się w ludziach płomień zwątpienia? Jak jeszcze ubrać mam w płaszczyk słów szczęście własnego istnienia, bym nie wzbudzał troski i zażenowania?

Kategorie
rozmyślania

Narzekać czy nie narzekać?

Ten wpis jest urozmaiconym przekładem tego artykułu, którego dosłowny tytuł brzmi: Narzekać czy być wdzięcznym? Myślę jednak, że w naszym pięknym kraju Szekspirowska forma tego pytania jest bardziej niż na miejscu.

O ile artykułów o wdzięczności mamy już wszyscy po dziurki w dziobie, bo przecież wiemy, że fajnie byłoby być wdzięcznym, ale tego się nie produkuje na zamówienie, o tyle dobrze czasem wpuścić do głowy pewne historie, które równoważą naszą skłonność do narzekania.

Choose your destiny…

… graliście kiedyś w Mortal Kombat? To taka okropna gra z przed której moja mama zawsze mnie odciągała. Niemniej słowa choose your destiny, które tam padały, dają dobre tło do poniższej historii.

Zobaczcie co jeden Chińczyk zrobił w odpowiedzi na życiowe brutality, tzn. wyobraźcie sobie jakie decyzje wewnętrzne musiał podjąć, aby sprostać swojemu wyzwaniu.

Peng Shuilin

Peng Shuilin (ur. 1958) ma 78 cm wzrostu. W 1995 roku wpadł pod ciężarówkę, która przecięła jego ciało w pół. Jego dolnych kończyn nie dało się naprawić, ale chirurdzy zszyli jego tors. Shuilin spędził dwa lata w szpitalu w południowych Chinach, przechodząc serię operacji mających na celu usprawnienie niemal każdego z głównych organów wewnętrznych i systemów ciała.

Peng ćwiczył swoje ręce i nabierał sił, zaczął samodzielnie myć twarz i zęby. Lekarze byli zdumieni, gdy po dziesięciu latach ponownie nauczył się chodzić. Z racji jego niezwykle trudnej sytuacji, lekarze a Chińskim Centrum Badań i Rehabilitacji w Pekinie (China Rehabilitation Research Centre in Beijing) wpadli na pomysł jak sprawić, by mógł chodzić samodzielnie. Wymyślna obudowa w kształcie jaja łączyła jego ciało z dwoma sztucznymi nogami. Peng zaczął chodzić po korytarzach Centrum Rehabilitacji. Kiedy dokonał tej sztuki za pierwszym razem, wykrzyknął, “Och, jak cudownie jest znowu chodzić po dziesięciu latach z połową ciała!”. Wicedyrektor szpitala Lin Liu, powiedział: “Zrobiliśmy mu podstawowe badania. Jest zdrowszy niż większość mężczyzn w jego wieku”.

Pen Shuilin otworzył swój własny sklep gdzie prowadził wyprzedaże, pod nazwą: “Pół-człowieka Pół-ceny”, (Half Man – Half Price Store). Stał się inspirującym biznesmenem i daje przykład innym chorym po amputacji. Porusza się także na wózku inwalidzkim. Prowadzi wykłady na temat wychodzenia z kalectwa. Jego nastawienie do życia jest niezwykłe, nie narzeka. “Miał dobrą opiekę, ale sekretem jego zdrowia jest wesołość. Nic go nie dołuje”. Jego życie jest aktem wytrwałości, tryumfem pogody ducha nad skrajnymi przeciwnościami losu.

Kategorie
rozmyślania

Aborcja – gdzie jesteśmy?

Podzielę się swoim poglądem na temat aborcji. Myślę o tym od paru tygodni, odkąd przeczytałem program wyborczy jednego z kandydatów na prezydenta RP, a teraz dodatkowo jest to temat bieżący. Piszę o tym, bo chcę oddać swój głos w tej sprawie i piszę do ludzi, którzy interesują się wymianą poglądów i nie przeraża ich zbyt długa wypowiedź (TLDR? GBYE).

Według mnie człowiek powinien mieć prawo do samobójstwa oraz do zabicia życia w sobie pod warunkiem, że nie zagraża to bezpośrednio życiu innych, czyli tych poza jego ciałem. Nie oceniam, czy to słuszne, bo moim zdaniem taka ocena jest indywidualną sprawą podmiotu, który to powinien mieć możliwość legalnego i świadomego działania w kierunku śmierci własnej. Podkreślę – działania świadomego nie w sensie duchowym (bo po pierwsze być może to nie jego bajka, a po drugie to niemożliwe), tylko w sensie społecznym. Aby mógł o swoim dylemacie życia i śmierci jawnie porozmawiać z lekarzem lub terapeutą państwowym. I wtedy, po odpowiednich konsultacjach, po pewnej przyjaznej procedurze, mógł zadecydować sam. Według swojego sumienia oraz systemu wartości lub jednego i drugiego albo żadnego z nich. I żeby każdą z jego decyzji odebrano z szacunkiem.

Ktoś może stwierdzić, że nie mam swojego zdania, bo nie opowiadam się za słusznością lub niesłusznością decyzji o śmierci własnej lub człowieka, którego noszę w sobie. Odpowiem na to tak: uważam, że gdybym zdecydował się na odebranie sobie życia w tej chwili, to mój wybór byłby niesłuszny. Niespójny ze mną. Nie mój. A to jest moje życie. To ja je przeżywam i to ja oddaję je komu chcę lub zatrzymuję je dla siebie. Bez możliwości tego wyboru jestem dzieckiem albo niewolnikiem. A żeby w państwie były osoby legalnie dorosłe, to muszą mieć do takiego wyboru niezbywalne prawo. I owszem, ja mogę być czyimś niewolnikiem, ale z własnego wyboru.