To nie był maj i nie pachniała Saska Kępa. Był mglisty, zimny grudzień, a ja siedziałem w czteropiętrowym, nieogrzewanym budynku z kamienną posadzką. Niecały miesiąc wcześniej moja matka-źródło odbyła swój ostatni, wakacyjny lot, a ja, we wciąż układających się emocjach, tęskniłem za wygrzewającą się nad oceanem dziewczyną. Na zmianę plażowała ona i gimnastykowała się w szkołach jogi, niecałe tysiąc kilometrów ode mnie, marznącego w aszramie we Wrindawan, nieopodal Nowego Delhi.
Polecieliśmy tam osobno, ale razem, a wróciliśmy wspólnie, ale bardzo osobno. W przeciągu miesiąca zdążyłem się ucieszyć, że wyjeżdża pierwsza, stęsknić do wyczuwalnego bólu jąder i serca, wylądować w Indiach, praktykować m. in. szlachetne milczenie i wstrzemięźliwość, wypisywać do niej najróżniejsze namiętności i whatsappować o ślubie oraz ceremonialnym płodzeniu potomków… Oczywiście zaraz po tym, gdy OCHOTNICZO przyjmie błogosławieństwa MOJEGO mistrza.
Miesiąc później, gdy spotkaliśmy się po tęsknej rozłące w obśrupanej (z poznańskiego: wyszczerbionej i odrapanej) stolicy aromatycznego lotosu, czułem, że tego, czego najbardziej potrzebuje nasz związek, to rozstania. Wariant ten rozpatrywany był już przez nas wielokrotnie i tym razem zdecydowałem się dać mu dojść do głosu.
Od tego wyjazdu minęły już prawie dwa lata. Sprawa „głosu” pozostała mi bliska. Pomimo szlachetnego milczenia i innych praktyk, tamten miesiąc w Indiach był dla mnie okresem płodnym. Na zdjęciu widać nawet, że brzemiennym w skutki. Spędziłem go w oazie swojego nauczyciela i jak wielu bezrobotnych joginów czy innych fascynatów transcendencji, cierpiałem tam w słusznej sprawie. Zgłębiałem naturę tego i owego, zadawałem złożone pytania, medytowałem, jadłem curry i głaskałem święte krowy. Do swojego duchowego CV dopisałem piąty wyjazd do Mekki Krisznowca i przesuwając palec po różańcu, podsumowałem łącznie dwa lata spędzone w raju wyznawców – Wrindawan! I pisałem! Bo kocham to! Haribol!
Ale czy coś mi albo komuś to dało? Czy stałem się przez to bardziej ludzki, pokorny i stabilny? Czy jestem dzięki temu PROCESOWI silniejszy, pełniejszy, wrażliwszy i bardziej współczujący? Czy moja psychika równoważy się sprawniej niż przedtem? Czy dojrzałem? A może wręcz przeciwnie? Może dalej jestem niepewnym, zagubionym lekkoduchem, który przez te egzotyczne wyprawy jedynie zyskał na umiejętnościach irytowania otoczenia? Ciężko powiedzieć. Tyle wiem, że mi lepiej. I z tego, co słyszę, ludzie mniej się na mnie skarżą.
Ktoś bliski zapytał mnie kiedyś, co to jest ta bhakti-joga. Gdy wkręciłem się w to jakieś osiem lat temu, to oczywiście tzw. ryj mi się nie zamykał. Odmawiałem nawet posiłków z rodziną, gdy na stół wjeżdżała szynka – no jak to, ja mam jadać z ludźmi przemocy? „Ja was chamy kultury nauczę!”, lubiła przedrzeźniać mnie matka (świeć Panie nad jej duszą). Taki wtedy film mi się przewijał, a gdy tłumaczyłem wspomnianej bliskiej osobie, o co w tej jodze, odpowiadała raczej: „Nic z tego nie rozumiem. To chyba nie dla mnie”. Przyznam, że opisywałem wtedy temat niezwyczajny, reprezentując sobą chaos zwyczajny (uwaga, idzie suchar: chaoticum vulgaris).
Książka, którą trzymam na zdjęciu, to jest moja książka. W takim sensie, że to ja ją napisałem, to ja ją przetestowałem na czytelnikach (17/20 zadowolonych) i to mi dali oni konstruktywny feedback, z którego to ja skorzystałem. Tak, kochani, to ja zleciłem tekst do podwójnej korekty, do łamania i składu oraz tłumaczenia na angielski, i to ja oddałem ją do wybranej przez siebie drukarni… Innymi słowy, w ogóle nie powstałaby bez nakładu pracy i czasu innych osób. Mówię także o czasie pracy programistów z Google, którzy zbudowali fantastyczne narzędzie, jakim jest Google Docs, oraz programistów Facebook’a, dzięki którym, mogę się nią z wami podzielić. Jeszcze wielu innym inżynierom mógłbym podziękować, np. z Samsunga, bo przecież zdjęcie. Podkreślam to, bo czasem się niedorzecznie psioczy na tych, którzy pracują przed komputerem, tak jakby ominęła ich Era Wodnika. Wszystkim zaangażowanym i wspierającym bardzo dziękuję także za cierpliwość, bo pierwsza wersja tekstu była wymagająca!
Bardzo się cieszę, że zrobiłem taki self-publishing bez numeru ISBN, bo mam pocztówkę, którą chętnie poślę dalej. Wyszła z tego nowelka w sam raz na krótką podróż. Jest spokojna, łagodnie skręca i przekazuje próbę odpowiedzi na pytanie, czym jest joga w ujęciu szkoły i tradycji, którą w dużej mierze przesiąkłem. Można w niej zobaczyć jak bohater się na takiej ścieżce gubi i odnajduje, żeby nie powiedzieć, że miota. Jednocześnie jest to dokończona opowieść trzecioosobowa, gdzie występują różnorodne postaci. Polecam każdemu, kto szuka tradycyjnego przekazu w przyswajalnej, lekko rozrywkowej formie. Z kolei niekoniecznie polecam tym, którzy gustują raczej w kryminałach i książkach „mocno osadzonych w realiach tego świata”. To książka dla ludzi, których choć trochę interesuje filozofia, badanie siebie, introspekcja, psychologia, psychoterapia, joga, albo po prostu Indie.
Dzień, którego nie było
Bohaterem opowieści jest mężczyzna, który żyje wraz ze swoją partnerką i jej dzieckiem w niewielkim mieszkaniu w dużym mieście. Pomimo planów powiększenia rodziny, ich pozornie głęboka i przyjemna relacja ujawnia niepokój i zwątpienie.
Pewnego dnia mężczyzna zwyczajowo wychodzi do pracy. W drodze na przystanek konfrontuje się ze swoimi myślami, a chwilę później spotka na przydrożnej ławce n…