Kategorie
pisanie

Nowa książka w sklepie

Mniej więcej: 3 min. czytania

To nie był maj i nie pachniała Saska Kępa. Był mglisty, zimny grudzień, a ja siedziałem w czteropiętrowym, nieogrzewanym budynku z kamienną posadzką. Niecały miesiąc wcześniej moja matka-źródło odbyła swój ostatni, wakacyjny lot, a ja, we wciąż układających się emocjach, tęskniłem za wygrzewającą się nad oceanem dziewczyną. Na zmianę plażowała ona i gimnastykowała się w szkołach jogi, niecałe tysiąc kilometrów ode mnie, marznącego w aszramie we Wrindawan, nieopodal Nowego Delhi.

Polecieliśmy tam osobno, ale razem, a wróciliśmy wspólnie, ale bardzo osobno. W przeciągu miesiąca zdążyłem się ucieszyć, że wyjeżdża pierwsza, stęsknić do wyczuwalnego bólu jąder i serca, wylądować w Indiach, praktykować m. in. szlachetne milczenie i wstrzemięźliwość, wypisywać do niej najróżniejsze namiętności i whatsappować o ślubie oraz ceremonialnym płodzeniu potomków… Oczywiście zaraz po tym, gdy OCHOTNICZO przyjmie błogosławieństwa MOJEGO mistrza.

Miesiąc później, gdy spotkaliśmy się po tęsknej rozłące w obśrupanej (z poznańskiego: wyszczerbionej i odrapanej) stolicy aromatycznego lotosu, czułem, że tego, czego najbardziej potrzebuje nasz związek, to rozstania. Wariant ten rozpatrywany był już przez nas wielokrotnie i tym razem zdecydowałem się dać mu dojść do głosu.

Od tego wyjazdu minęły już prawie dwa lata. Sprawa „głosu” pozostała mi bliska. Pomimo szlachetnego milczenia i innych praktyk, tamten miesiąc w Indiach był dla mnie okresem płodnym. Na zdjęciu widać nawet, że brzemiennym w skutki. Spędziłem go w oazie swojego nauczyciela i jak wielu bezrobotnych joginów czy innych fascynatów transcendencji, cierpiałem tam w słusznej sprawie. Zgłębiałem naturę tego i owego, zadawałem złożone pytania, medytowałem, jadłem curry i głaskałem święte krowy. Do swojego duchowego CV dopisałem piąty wyjazd do Mekki Krisznowca i przesuwając palec po różańcu, podsumowałem łącznie dwa lata spędzone w raju wyznawców – Wrindawan! I pisałem! Bo kocham to! Haribol!

Ale czy coś mi albo komuś to dało? Czy stałem się przez to bardziej ludzki, pokorny i stabilny? Czy jestem dzięki temu PROCESOWI silniejszy, pełniejszy, wrażliwszy i bardziej współczujący? Czy moja psychika równoważy się sprawniej niż przedtem? Czy dojrzałem? A może wręcz przeciwnie? Może dalej jestem niepewnym, zagubionym lekkoduchem, który przez te egzotyczne wyprawy jedynie zyskał na umiejętnościach irytowania otoczenia? Ciężko powiedzieć. Tyle wiem, że mi lepiej. I z tego, co słyszę, ludzie mniej się na mnie skarżą.

Ktoś bliski zapytał mnie kiedyś, co to jest ta bhakti-joga. Gdy wkręciłem się w to jakieś osiem lat temu, to oczywiście tzw. ryj mi się nie zamykał. Odmawiałem nawet posiłków z rodziną, gdy na stół wjeżdżała szynka – no jak to, ja mam jadać z ludźmi przemocy? „Ja was chamy kultury nauczę!”, lubiła przedrzeźniać mnie matka (świeć Panie nad jej duszą). Taki wtedy film mi się przewijał, a gdy tłumaczyłem wspomnianej bliskiej osobie, o co w tej jodze, odpowiadała raczej: „Nic z tego nie rozumiem. To chyba nie dla mnie”. Przyznam, że opisywałem wtedy temat niezwyczajny, reprezentując sobą chaos zwyczajny (uwaga, idzie suchar: chaoticum vulgaris).

Książka, którą trzymam na zdjęciu, to jest moja książka. W takim sensie, że to ja ją napisałem, to ja ją przetestowałem na czytelnikach (17/20 zadowolonych) i to mi dali oni konstruktywny feedback, z którego to ja skorzystałem. Tak, kochani, to ja zleciłem tekst do podwójnej korekty, do łamania i składu oraz tłumaczenia na angielski, i to ja oddałem ją do wybranej przez siebie drukarni… Innymi słowy, w ogóle nie powstałaby bez nakładu pracy i czasu innych osób. Mówię także o czasie pracy programistów z Google, którzy zbudowali fantastyczne narzędzie, jakim jest Google Docs, oraz programistów Facebook’a, dzięki którym, mogę się nią z wami podzielić. Jeszcze wielu innym inżynierom mógłbym podziękować, np. z Samsunga, bo przecież zdjęcie. Podkreślam to, bo czasem się niedorzecznie psioczy na tych, którzy pracują przed komputerem, tak jakby ominęła ich Era Wodnika. Wszystkim zaangażowanym i wspierającym bardzo dziękuję także za cierpliwość, bo pierwsza wersja tekstu była wymagająca!

Bardzo się cieszę, że zrobiłem taki self-publishing bez numeru ISBN, bo mam pocztówkę, którą chętnie poślę dalej. Wyszła z tego nowelka w sam raz na krótką podróż. Jest spokojna, łagodnie skręca i przekazuje próbę odpowiedzi na pytanie, czym jest joga w ujęciu szkoły i tradycji, którą w dużej mierze przesiąkłem. Można w niej zobaczyć jak bohater się na takiej ścieżce gubi i odnajduje, żeby nie powiedzieć, że miota. Jednocześnie jest to dokończona opowieść trzecioosobowa, gdzie występują różnorodne postaci. Polecam każdemu, kto szuka tradycyjnego przekazu w przyswajalnej, lekko rozrywkowej formie. Z kolei niekoniecznie polecam tym, którzy gustują raczej w kryminałach i książkach „mocno osadzonych w realiach tego świata”. To książka dla ludzi, których choć trochę interesuje filozofia, badanie siebie, introspekcja, psychologia, psychoterapia, joga, albo po prostu Indie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *