Kategorie
sanskriti

Po co człowiekowi guru?

Mniej więcej: 11 min. czytania

Już niedługo nowy sezon festiwali świadomościowych, a w nim między innymi: wesołe rozmowy o tym, jak to guru są niepotrzebni, ale za to świetni w ciągnięciu z ludzi kasy. Można też będzie usłyszeć nagle, podczas rozmowy na jakiś filozoficzny temat, personalną wrzutkę: „no dobrze, rozumiem, tobie jest potrzebny guru, bo jesteś na pewnym etapie podróży i jeszcze po prostu nie wiesz, że cała wiedza jest w tobie. Masz rację. Przepraszam, wybacz mi, dziękuję, kocham cię…” itd.

Także dzisiaj napiszę rozwlekle o guru, żebyśmy, skoro już się śmiejemy, śmiali się z tej roli jeszcze świadomiej i czuli się z tym jeszcze lepiej. Np. podczas płatnej ceremonii z prowadzącym, który śpiewa mantry i patrzy nam w oczy (ale to nie jest guru!).

Podwójna natura guru

Temat jest złożony, bo ma dwie strony. Ludzką i boską. Po pierwsze o tym, dlaczego wg wielu tradycji indyjskich potrzebujemy guru.

Jak wspomniałem, dziś słyszymy raczej, że jest niepotrzebny. Wg trendu każdy powinien kroczyć swoją unikalną ścieżką, no bo jest wyjątkowy i ma swój niepowtarzalny proces. Ścieżka wspólna trąci myszką, choć jej aspekt społeczny czy stadny jest szeroko lubiany i celebrowany.

Oszuści!

Okej, zadajmy pytania. Czemu mielibyśmy się komuś kłaniać lub chylić czoła w zamian za powiedzenie nam czegoś mądrego? Przecież guru też człowiek, urodził się i umrze tak samo jak my. Po co więc chodzić do drugiego człowieka? Co w nim takiego specjalnego (i lepszego ode mnie)? No co?

A poza tym guru oszukują. Tyle jest historii, jak to wyłudzają pieniądze i wykorzystują uczniów w różny sposób. Tyle filmów i seriali o ludzkiej naiwności. (Chwileczkę, jedna ceremonia, 888 zł x 33 duszyczki… miłość jest w tobie…)

Nawet Śiva mówił kiedyś do Parvati, że jest wielu nauczycieli duchowych, którzy chętnie pomogą wyczyścić uczniom portfel zamiast umysłu. Gdyby jeszcze robili jedno i drugie, to przynajmniej byłaby jakaś usługa, a tak…

Nie ma raczej u nas ogólnego zaufania do instytucji guru, nawet wśród entuzjastów jogi. Mało też jest o niej osobistego pojęcia, krążą raczej plotki. Można uznać, że jest ona co najmniej kontrowersyjna.

Zresztą, sami guru nieraz przemawiali o niej niechętnie. Najsłynniejszym chyba był Osho. Guru-biznes go mierził i ciężko go krytykował. Byli też inni, którzy pomimo tego, że całe swoje życie nauczali i mieli swoich uczniów, byli przeciwni instytucji guru. Mówili: „nie jestem twoim guru”, a ludzie przychodzili ich słuchać i czerpali od nich wiedzę duchową, często uiszczając darowizny. Taki paradoks.

Na co komu guru?

Dlaczego więc wg tradycji indyjskiej mówi się, że każdy potrzebuje guru?

Jej opowieść mówi, że człowiek przychodzi na świat bez większej wiedzy. Do tego w odróżnieniu od wielu gatunków zwierząt jesteśmy po urodzeniu bardzo zależni od opiekunów. Ludzkie dziecko wymaga jej mnóstwo, żeby przetrwało. Gdy dorasta, większości rzeczy uczy się od innych. Uczy się mówić na podstawie tego, co usłyszy. Wyrabia sobie znaczenie słów na podstawie znaczeń, które mają inni. A później jeszcze tworzy własne.

Dodatkowo, niektórzy, dzięki zdobywanej wiedzy i praktyce mogą się niesamowicie rozwinąć. Do tego stopnia, że wielu innych ludzi pamięta, albo chociaż kojarzy ich imię – jak Michael Jordan, Jezus, czy Maria Skłodowska-Curie. Nawet gdy dawno odejdą z tego świata. Zwierzęta mają w tej kwestii mniejsze możliwości, choć też nie byle jakie. I dlatego potrzeba nam guru, żeby z tych niesamowitych ludzkich możliwości skorzystać.

Kolejna rzecz, że mamy różne dążenia. Jedno z nich, to najbardziej banalne, jest z reguły na szczycie. Chcemy szczęścia i nie chcemy cierpienia. I zdaje się, że jesteśmy zadowoleni, gdy spełniamy swoje zachcianki. A czasem wychodzi nam to bokiem, np. po czasie. Stąd pytanie, jak je spełniać? Jak zrobić to w taki sposób, żeby rzeczywiście zadziałało i dawało szczęście. Nie zawsze to wiemy i dlatego rozmawiamy, czytamy, patrzymy na przykład innych ludzi. Poszukujemy wiedzy.

Innymi słowy, każdy z nas ma wrodzony głód wiedzy, chociażby po to, żeby przetrwać na co dzień, już mniejsza z sensem życia czy duchem. I wiedza ta pochodzi z zewnątrz.

„Wszystko jest w tobie”

Popularna dziś idea mówi, że cała wiedza jest już w nas. Problem w tym, że w praktyce nie ma przykładu takiej osoby. Nikt nie zna nikogo, kto całą wiedzę zdobyłby sam – materialną czy duchową. Wiele osób wierzy, że tak jest, tak nawet mówi na głos w piękny sposób, ale doświadczenie codzienne pokazuje nam inaczej.

Wiedza jest w nas dopiero, gdy ją otrzymamy i ją przyswoimy. Nawet jeśli na kogoś spłynie coś oryginalnego w medytacji, to z reguły dowiedział się od kogoś innego, że warto medytować.

Nawet tego jak korzystać z toalety, dowiadujemy się od innych. Uczymy się od innych i tego, jak uczyć się samemu. Podstawową wiedzę jaką otrzymujemy wraz z narodzinami, to taką w rodzaju jak oddychać. Owszem „ciało wie” jak podtrzymywać procesy życiowe, ma instynkt samozachowawczy, ale to nie jest dostępna cała wiedza o życiu, ludziach, ideach i o świecie. Potencjał człowieka jest większy.

Mamy wielką potrzebę, żeby się uczyć, a głównym źródłem naszej wiedzy są zmysły. Mamy ich pięć i cała nasza wiedza pochodzi właśnie z nich. Nawet jak nam się coś objawi, to poprzez zmysły.

Wiedza pozazmysłowa

Jednak doświadczenie bezpośrednie ma swoje ograniczenia, choćby czasowe, np. tego, co wydarzyło się dawno temu, nie dowiemy się tą drogą. Poza tym same zmysły mają swoje ograniczenia, nie doświadczamy pełnych zakresów proponowanych przez świat. Stąd wciąż doskonalimy instrumenty, którze wspomagają nasze zmysły w poznawaniu świata.

Innymi sposobami na czerapnie wiedzy są nasze wnioskowanie oraz to, czego dowiadujemy się od innych. Np. zasłyszymy coś albo przeczytamy o rzeczach, z którymi nie mieliśmy bezpośredniego styku ze względu na czas i miejsce, ale uznając, że jest to zaufane źródło wiedzy, przyjmujemy to „na wiarę”.

Wierzymy, że to, co słyszymy od innych, było wcześniej ich doświadczeniem bezpośrednim. No chyba, że kłamią, ale to inny temat. Albo nawet jeśli ktoś coś po kimś powtarza, to wierzymy, że na końcu tego łańcucha ktoś sam czegoś doświadczył. Jednak z racji tego, że doświadzczenie bezpośrednie tamtej osoby jest samo w sobie ograniczone, powstaje filozoficzne pytanie: jak mamy się dowiedzieć czegoś, co jest poza percepcją naszych i cudzych zmysłów? Jak dowiedzieć się czegokolwiek o duchowości?

Tu pojawia się druga kategoria rzeczy, których możemy dowiedzieć się od innych.

Kto mi powie jak jest?

Bo gdy zapytamy kogoś, czy zjadł śniadanie, to raczej przyjmujemy odpowiedź twierdzącą za prawdziwą (choć może oszukiwać, bo się chorobliwie odchudza). Ale jak zapytamy, czy doświadczył czegoś pozazmysłowego, no to gdy odpowie, że tak, to przyjmiemy taką odpowiedź tylko wtedy, gdy takiej osobie ufamy. Kiedy jej świadectwo jest dla nas autorytetem.

O ile tę pierwszą kategorię (śniadaniową) możemy nazwać jako powszechną, to ta jest, powiedzmy, pozapowszechna czy duchowa, pozazmysłowa. Wg niejednej tradycji jest to wiedza dana od Boga, którą ten dał ludziom i jedynie poprzez taki przekaz możemy otrzymać wiedzę o tym, co pozazmysłowe (choć z reguły odczytane poprzez zmysły tych wybrańców).

Pytanie po co nam w ogóle taka wiedza? Skoro mamy wiedzę o świecie materialnym, to po co nam wiedza z poza tego świata? W końcu to tutaj żyjemy, tu są nasze troski.

Tradycja mówi, że choćbyśmy wszystko o tym świecie wiedzieli, to niestety nie dowiemy się z niego o naszej ostatecznej tożsamości, która jest poza materią. Nie dowiemy się tego, czym jest świadomość duchowa i jeśli będziemy szukali odpowiedzi w materii (np. w kartonach) to się nie dowiemy.

Nieprzerwana linia przekazu

Cała wiedza dotycząca duszy i Boga pochodzi z tej drugiej kategorii przekazu słownego. Pochodzi od Boga, który przekazał ją jakiś czas temu, a że teraz nie ma Go wśród nas, to przekazywana jest przez różne tradycje i linie przekazu.

Tak jak np. wciąż są różne wersje tego, co Jezus powiedział. Najlepiej byłoby spytać go osobiście, ale go nie ma. Więc pytamy kogoś, kto go znał i mu wierzymy na słowo. Ale pierwsze pokolenie po nim też już nie żyje. Dzisiaj mamy nadzieję, że to, co powtarzają w jego imieniu, naprawdę zostało powiedziane. Bo np. ufamy jakiejś linii przekazu.

Jak tu być szczęśliwym?

Wracając do sprawy guru i naszego osobistego szczęścia.

Ze względu na przeświadczenie, że wszyscy rodzimy się w niewiedzy, potrzebujemy guru. Chcemy dowiedzieć się, jak je spełnić nasze marzenia, żeby być szczęśliwymi. Szukamy sposobu, wiedzy, doświadczeń. Ale przez to, że nasze zmysły, którymi ją zdobywamy, zakorzenione są w tej przyrodzonej nam niewiedzy, potrzebujemy kogoś bardziej doświadczonego. Kogoś, kto przejrzał zmysły na wylot, bo ma doświadczenie i wiedzę pozazmysłową.

Stąd też jedna z definicji guru: „gu” jako ciemność (niewiedza) i „ru” jako ten, który ją usuwa. Inne znaczenie to „ten, który instruuje wg boskiego przekazu”. Tak samo słowo „acarya” oznacza osobę, która i uczy i żyje wg tego, czego uczy, oraz pokazuje drogę innym.

Takie więc są powody tradycyjnego przekazu. Mówi, żeby poszukać sobie guru i próbować się od niego dowiedzieć, o co w tym życiu w ogóle chodzi. Że celem relacji z guru jest nauka. Po to jest ta instytucja. Guru to nauczyciel, a nauczyciel to ten, który uczy. A jak uczy rzeczy duchowych, no to jest nauczycielem duchowym i tyle.

Oczywiście, tutaj mamy kolejny problem.

Na ścieżkach oddania Bogu respektuje się guru jako samego Boga i to jemu czyni się tzw. posługę. Co więcej, należy robić ją szczerze, pokornie i bez ukrytych intencji, a przekaz stoi przy tym, że takie zachowanie sprawia Bogu wielką radość.

W tym miejscu większość woli podziękować i samemu czytać sobie książki (jeśli w ogóle ten temat ich interesuje). Albo uznać, że sami dojdą swoją drogą do rzeczywistości, niżby mieli kogoś traktować jako reprezentację Boga. Że w ogóle, co to za pomysł, żeby ktoś się stawiał na takiej pozycji! Megalomania! Religia jest głupia! Guru manipulują! Ździerają kasę!

Książki zamiast guru

A książki?

Książki są szeroko dostępne. Leżą sobie cicho, są w miarę tanie. Jest internet. Free downloads. Można sobie poczytać przy kominku, nikt nie przeszkadza. Wszystko przetłumaczone. W razie czego jest też ChatGPT. Słowem, nie ma nikogo, kto chce zawładnąć naszym umysłem. Nikomu nie zaprzedajemy swojej duszy.

Wybieramy czytankę. Choć z biegiem czasu i jej źródła podajemy w wątpliwość. No bo kto to napisał? Skąd wiadomo, że nie wymyśla jakichś niestworzonych rzeczy? Może rzeczywiście lepiej nie czytać takich książek, tylko beletrystykę. Odczuć piękno w estetyce poezji pomiędzy jej wierszami! Kto o Bogu i duszy mówi wprost, ten nie wie, co mówi!

Wracając do tradycyjnych pism, przekaz mówi dość niepopularnie, że jasne, możesz je sobie czytać samemu, ale wtedy mało z tych spraw zrozumiesz. Taki haczyk. Czytając święte pisma samemu, dowiemy się niewiele więcej ponad to, co już wiemy, bo będziemy je czytać poprzez swoje dotychczasowe doświadczenie i ograniczone zmysły. Elo.

No bo spójrzmy na to krok po kroku.

Pisma złożone są ze zdań, a te ze słów, które mają jakieś znaczenie. Jeśli mamy tylko wiedzę o materii i będziemy je czytać, to nadamy im znaczenie odpowiadające naszemu materialnemu doświadczeniu. Jak więc mielibyśmy zrozumieć ich pierwotne, duchowe znaczenie? A co dopiero rozumieć zdania, akapity, czy całe książki i powiązania między nimi?

Hmm, jak to zrobić?

Właśnie po to jest guru, żeby pomógł je zrozumieć. Choć nawet wtedy nie są one łatwe do zrozumienia.

Dlatego też niektórzy wolą w ogóle takich książek nie czytać. Pytanie, czy nie wylewają wtedy dziecka z kąpielą. To zależy czy w ogóle ich to interesuje. Bo bywa, że nie i spoko.

Ale niektórych to interesuje. Tak naprawdę to ciekawy problem sam w sobie.

Nieprzerwana linia znaczeń

Mamy coś takiego jak słowa, których używamy na codzień i one też są używane w pismach świętych. Może są też jakieś dodatkowe, inne słowa, ale sporo jest tych zwyczajnych. Więc po pierwsze, jak mamy zrozumieć te unikalne słowa, które są używane tylko tam? A do tego jak dowiedzieć się, czy te pospolite, znane nam, mają w pismach te same znaczenie, które znamy ze swojego życia?

Przecież język wciąż ewoluuje. Każdy język się zmienia. Nawet w polskim czy angielskim to samo słowo mogło mieć 500 lat temu inne znaczenie. I ciągle pojawiają się nowe znaczenia. Także jest duża szansa, że dziś operujemy słowami, które mają inne znaczenie niż te, zapisane dawno temu w pismach.

Jak się w tym połapać? Odpowiedź kultury Indii jest prosta: potrzebujemy guru w nieprzerwanej linii przekazu.

Co to znaczy? To znaczy, że nasz guru uczył się u swojego guru, a ten u swojego, a tamten i tak dalej, aż do czasów, kiedy Bóg był na Ziemii osobiście i przekazał mu ją osobiście. Tamten człowiek na końcu łańcucha widział Go na własne oczy, rozmawiał z nim. Układ nerwowy tamtego Boga oddziaływał na niego bezpośrednio. Wrócił z tym do domu i powiedział komuś: „to było najbardziej niesamowite spotkanie w moim życiu”. I przekazywał dalej ten wajbik.

Mógł też spotkać jakiegoś mędrca, który z niepojętych przyczyn doznał urzeczywistnienia, bo np. Bóg mu się objawił od wewnątrz. Wtedy taka wiedza i uczucie są przekazywane przez tzw. ludzi oświeconych. To też niezłe źródło.

Nikomu nie można zaufać

Tylko zawsze pytanie jest o wiarygodność. Komu damy wiarę, że mówi prawdę? To przecież my ją dajemy albo zachowujemy dla siebie. Mówimy sobie np. że wiemy lepiej. Ufamy własnej prawdzie, a nie czyjejś i mamy do tego niezbywalne prawo. Wolny wybór.

Ale co z tymi, którzy wiedzą, że nie są oświeceni i jednak szukają Boga na tym świecie albo jakiegoś świadectwa? Którzy nie pokładają wiary we własny głos pośród szumu drzew, bo już nie raz wystrychnął ich na dudka?

Odpowiedź tradycyjna: bez guru pochodzącego z takiej nieprzerwanej linii możesz sobie szukać dalej. Zresztą, nawet jak go znajdziesz, to nie będzie łatwo! Co dopiero, gdy go/jej nie ma i do wszystkiego dochodzimy sami. Albo czytamy słuchamy mądrości wybiórczo, szukając tak naprawdę potwierdzenia własnych przekonań.

Idea, że możemy zrozumieć pisma czy przekaz duchowy całej kultury, tym bardziej obcej, swoim własnym niezależnym wysiłkiem, jest równie odważna co nierealna. No bo niby jak? Trzeba mieć mocny tupet, a on raczej w tej branży nie pomaga, choć dobrze się prezentuje.

Do tego rodzaju wiedzy potrzebny jest guru, ktoś kto się orientuje w tym morzu znaczeń, poświęcił temu swoje najlepsze lata. I to musi być rzetelny guru. A nie taki, co robi byle co i żyje byle jak. Dopiero wtedy dochodzi do transferu takiej wiedzy.

Mistyczny dodatek

Ale oprócz tego, że mamy guru, jest jeszcze jeden czynnik potrzebny do transferu wiedzy i doświadczenia (i nie, nie chodzi o pieniądze). Chodzi o pewien mistycyzm, o coś, czego nawet guru nie ma pod kontrolą, czyli o łaskę.

Sęk w tym, że nasz stan niewiedzy duchowej, czyli tzw. ignorancja, nie ma przyczyny. Nie ma początku. Taki jest tradycyjny przekaz. A to duży problem. Bo gdybyśmy znali przyczynę, to moglibyśmy temu jakoś po inżyniersku czy po lekarsku zaradzić. Gdy zna się przyczynę, można ją przecież usunąć. A tu taka sytuacja. Bezprzyczynowa.

Jak się zmierzyć z czymś takim? Tylko łaska, powie pismo. Równie niepojęta, ale jakościowo inna siła, może taką przyczynę usunąć. Nic innego.

Na tym też polega współczucie czy miłosierdzie Boga, że przychodzi do nas w formie guru. Taki jest pogląd tej kultury, tak wg niej wygląda właściwe spojrzenie na funkcję i zasadność guru. Bóg przez pisma mówi, „wiedz, że jestem guru”.

Guru a Bóg

Tu wracamy do tematu, że guru to kwestia problematyczna, bo złożona z dwóch części: ludzkiej i boskiej. Po pierwsze jest człowiekiem, jak każdy z nas, a druga, że jest jakby samym Bogiem. Raz pisma mówią, że jest reprezentantem Boga, a czasem mówią wprost, że jest samym Bogiem.

Mówią też, że mantra, Bóg i guru, są jednym. Że Bóg przejawia się jako guru. Właśnie w ten sposób jest dla nas dostępny, tutaj na Ziemii, żebyśmy mogli nawiązać z nim relację. Mówi się nawet, że nie należy tych trzech kwestii różnicować.

Podobne do ludzi, którzy na dobrej fazie mówią, że są Bogiem? No to guru tak o sobie nie mówią.

Jeden werset mówi (oczywiście ustami mędrców): „Boże, nawet gdybyśmy służyli ci przez miliardy lat to i tak nie spłacimy długu wdzięczności, który mamy wobec ciebie za to, co nam dałeś. Och, nawet mędrcy nie mogą spłacić tego długu!”.

Tutaj oczywiście kolejna dyskopatia może wylecieć: nie dość, że mamy już człowieka, który przedstawia się jako Bóg i potwierdza to trzymaną w dłoni księgą, to jeszcze jacyś mędrcy, poprzez których niby przemawia w swoich baśniach, żeby dali nam inspirujący przykład, mają dług nie do spłacenia. Co dopiero my! Wyciągam portfel normalnie! I czuję się zadłużony po same pachy!

Tekst mówi dalej, że „dziękujemy ci za to, że niszczysz to, co niefortunne dla istot żywych, będąc w ich wnętrzu i na zewnątrz”.

O co w tym chodzi, z tym wewnątrz i na zewnątrz? Że na zewnątrz przejawiasz się jako guru, a w środku jako Bóg. Że zawsze jesteś na posterunku, żeby czynić dobro dla istoty żywej. Wystarczy się tylko do ciebie zwrócić. I tak samo z mantrą. Czyli gdzie nie spojrzeć, jesteś. Taki stan rzeczy stara się w nas zakotwiczyć tradycja.

Podsumowanie

Dlatego mieć guru to ważna sprawa, a człowiek dochodzi do miejsca, w którym spotyka guru, jeśli ma farta, szczęście, gdy los mu sprzyja. Taki obrót spraw to właśnie łaska, to jest ten element mistyczny, nieprzewidywalny, tajemniczy. Nie zadziwa się w żaden inny, kontrolowany sposób, że ktoś robi konkretne kroki i ma pewność, że coś się wydarzy. Do nas należy wysiłek, a nie efekty.

Nasza ignorancja duchowa jest bezprzyczynowa i wygląda na to, że tylko bezprzeczynowa łaska może ją usunąć. Dlatego gdy pojawia się okazja, gdy ta łaska przychodzi, warto po nią sięgnąć i jej nie zmarnować. Gdy znajdziemy takiego guru, z którym nam po drodze, to warto mu zadawać pytania, zrobić coś dla niego, szukać jego mądrości.

To jest taki pierwszy krok na tej całej odwiecznej, dajmy na to indyjskiej drodze. To jest początek ścieżki oddania. Przyjęcie guru, inicjacja. Niektórzy myślą, że to właśnie totalny koniec, zmarnowanie sobie życia, szczyt głupoty i utrata indywidualności. Ale to dopiero początek.

Także w ramach dyskusji o guru, nawet jak chce się tę instytucję wyśmiać i odrzucić, to warto wiedzieć czym ona jest i jaki jest jej cel, oraz jaką rolę pełni w kulturze, która co by nie było jest ewenementem na skalę światową.

Kultura indyjska, pomimo setek lat okupacji nie dała się kompletnie zniszczyć jak wiele innych, równie ciekawych i żyjących blisko Boga i natury kultur. Ani kolonizatorzy ani agresja ideologiczna nie dała im rady.

Wiadomo, tam też jest grubo jeśli chodzi o nierówności społeczne i przemoc. Tylko pytanie, czy gdyby każdy europejski kraj podkręcić do takiej gęstości zaludnienia i temperatury, to co by się w nim działo. No ale to inny temat z wielkiego garu tematów, w którym wszystko się miesza taką dużą, dużą chochlą.

Wpis w dużej mierze inspirowany wykładem mojego guru:

Kategorie
głębokie rozmowy psychologia

Nowy Dom Jogi na Mokotowie?

Mniej więcej: 6 min. czytania

Hej! Być może przybyłeś lub przybyłaś tu poprzez ten plakat:

Jeśli tak, to super, bo już niedługo spotykamy się przy Cafe Grzybek & Chill. Domena jak widzicie to introspekcja.pl, a svastha.pl jest na razie w budowie. Niemniej w tym poście możecie przeczytać o tym, czym jest nasza podróż z jogą.

Poniżej wpis ze stycznia tego roku!

Pewnie przez to, że spędziłem w Indiach dwa lata i po prostu zanurkowałem w ich duchowy świat, wykształciła się we mnie dziwna dzika myśl: „Jakby to było prowadzić aszram?”, albo „A co jeśli wszystkie mieszkania w Warszawie, to tak naprawdę aszramy?”.

Pamiętam jak jadąc tramwajem przyglądałem się kamienicom i blokom, myśląc: „A w każdym z nich dzieje się coś ciekawego. Tutaj robią jogę, tutaj vipassanę, tutaj gotują, tu śpiewają, tam czytają”. A kawałek obok jeszcze latają na czymś innym ✨🍄

Lubię pracować. Jedną z definicji aszramu, którą usłyszałem w Indiach, była taka, że to miejsce wzmożonej pracy, bo skoro samo „śrama” (ale tam gdzie byłem wymawiają „szrama”) znaczy „wysiłek, ćwiczenie, praca”, to choć aśrama oznacza wolność od nich, āśrama – czyli przez długie „a”, oznacza pełny lub wzmożony wysiłek. Rzecz jasna, w jakimś transcendentnym kierunku.

Moje początki jogi z nauczycielem – tłumaczenie Bhagawadgity w Akademii Atma

Po jedenastu już latach, kiedy to „rzuciłem wszystko i wyjechałem w Bieszczady”, by spotkać nauczyciela jogi jak na ironię nad morzem, dojrzałem do stworzenia domu z jogą. Jakoś połączyłem różne swoje światy, poznałem odpowiednią partnerkę i popłynęło. Mamy można powiedzieć swój Mały Warszawski āśram.

Wymyśliliśmy sobie na początku, że będziemy robić jogę ze śniadaniem. Byliśmy oczywiście najpierw na kursie nauczycieli, tak, razem, w Indiach, po bożemu. Pojechaliśmy najpierw do mojej super sekty (uwielbiam jak w podręcznikach psychologicznych to słowo jest nacechowane), a potem dwie doby pociągiem na południe, na Goa. Wszyscy dodawali nam otuchy, by działać. A my im.

Wróciliśmy do domu, wyremontowaliśmy mieszkanie, dostaliśmy błogosławieństwo od zarządczyni nieruchomości i spędziliśmy sylwestra we dwoje, oglądając rzucony na ścianę piękny film „About Time” w naszej sali do jogi.

Jest styczeń. Oboje studiujemy psychologię, Jagoda za kilka miesięcy będzie panią magister. Mamy fajne nastawienie do ludzi, do rozmów i do jogi. Czyli psychologia z jogą. Taki duet. Co można z tego upiec?

Na pewno zajęcia w stylu Hatha Flow – ten nam podpasował spośród Ashtanga-vinyasy(-flow) oraz tradycyjnej Hathy najbardziej. Do tego wieczorna Hatha Slow, taka nasza nazwa na coś pomiędzy Yin Jogą i Hathą Flow.

Na zajęciach w Goa, gdzie jedliśmy curry i wydawaliśmy dolary.

Medytacje w ciągu dnia. Chcę trafić do freelancerów, którzy kręcą się po Mokotowie, by mogli zresetować baniak między dwunastą a trzynastą, zamiast parzyć kolejną kawę. Tak to sobie wyobrażam, że ludzie z Regeneracji, Relaksu, Mozaiki, Grzybka, itd. (lokalne kawiarnie), maszerują do nas na wewnętrzne wyciszenie czy też podróż wgłąb.

A do tego? Rozmowy, bo my lubimy rozmawiać. Spotkania dla par, które z początku chcemy robić online. Żeby jakoś łatwiej się przełamać i też wiadomo, czas/dojazd, a kiedyś może i na żywo. O co nam tutaj chodzi? O to, żeby w koleżeńskiej atmosferze wymienić się doświadczeniem z bycia w związku. To czasem pomaga niebagatelnie, odbić swój obraz od innych par i zobaczyć, że w gruncie rzeczy mamy podobnie, a czasem nauczyć się, że można inaczej.

Tutaj czytamy na zmianę książki On i Ona, Roberta Johnsona, żeby się dogadać.

Podobnie z Grupą Wsparcia, przy czym tutaj będziemy trochę bardziej… wspierający. Lubimy pomagać i musimy gdzieś te nasze zapędy realizować, a przecież dużo osób potrzebuje czasem pogadać. To otwarta grupa, gdzie będzie można wnieść swój gorszy moment i wyjść z większym poczuciem samoakceptacji i wpływu na swoje życie.

Także to tyle. To początek nowej przygody. Łącznie mamy około 18 godzin zajęć tygodniowo! Dla nas to na razie jest „Wow!”, a mamy ochotę dalej się rozwijać. Także dzielcie się tym postem jeśli łaska i zapraszajcie znajomych. Obecnie oferujemy nasze talenty w formie „Donation Box”. Czyż to nie szlachetne? Ale nie przyzwyczajajcie się, po prostu przychodźcie z rodziną i przyjaciółmi, a przywiązanie zacznie się powoli formować samo 😉

Kalendarz zajęć

W planie mamy:

  • Jogę ze śniadaniem, która będzie odbywała się dwa razy w tygodniu (wtorki i czwartki) od godziny 6:45 do 8:45; pierwsza część obejmuje powitania słońca, medytację i lekkie ćwiczenia oddechowe i potrwa około godziny a po tej części zjemy sobie razem śniadanie i pożegnamy około godziny 8:45;
  • Pełną sesję Hathy Flow, w godzinach 9:00-10:30, trzy razy w tygodniu (poniedziałek, środa i piątek); ta sesja będzie nieco intensywniejsza i nie zakończy się wystawnym śniadaniem, ale w kuchni zawsze będą dostępne jakieś małe, energetyczne przekąski do waszej dyspozycji;
  • Medytacje, na które zapraszamy was dwa razy w tygodniu (wtorki i czwartki), od godziny 12:30-13:00; tutaj zachęcamy do tego, żeby sobie usiąść i znaleźć chwilę spokoju w środku dnia, żeby zintegrować to, co działo się w pierwszej jego części i nastroić na to, co nas jeszcze czeka popołudniu; medytacja może być prowadzona (przez jedno z nas) lub zupełnie wolna, w zależności od tego, z czym do nas przyjdziecie;
To się nazywa rozkład dnia na chacie! Zapraszamy!
  • Popołudniową sesję w stylu Hathy Slow, między 18:00 a 19:30 (też wtorki i czwartki), która będzie nieco wolniejsza, relaksacyjna, taka, żeby wyciszyć ciało i umysł po całym dniu i przygotować się na sen; 
  • Spotkania par (online!) jeden raz w tygodniu (poniedziałek) od godziny 18:00 do 19:30, podczas których będziemy dzielić się doświadczeniami naszych związków i rozmawiać o tym, o czym nam akurat będzie trzeba;
  • Grupy wsparcia dla wszystkich (również online), spotykamy się w każdą środę między 18:00 a 19:30 po to, aby pogadać o tym, z czym nam trudno i dostać wsparcie tam, gdzie go potrzebujemy. 
  • Piątkowe kirtany lub filmy (mamy wielki ekran z projektora) od 18:00, bo czasem nie wiadomo, gdzie pójść na imprezę! A w piąteczek korci, żeby gdzieś wyjść…
Certyfikaty w dłoń i do roboty.

Rzut oka na naszą salę jogowo-kinowo-kirtanową:

Zapraszamy też do polubienia naszej strony na Fejsbuku i na mojego Instagrama, gdzie będziemy wrzucać aktualności, plan tygodnia itd. Do zobaczenia!

Kategorie
sanskriti

Cel prawa karmy

Mniej więcej: 4 min. czytania

Pytanie: Reakcje karmiczne często porównywane są z karą wymierzaną przez autorytety. Jednakże różnica polega na tym, iż w przypadku kary istnieje wyraźne powiązanie przyczynowo skutkowe. Osoba ukarana wie dlaczego tak się stało i że celem kary jest skorygowanie jej zachowania. W przypadku karmy ludzie zazwyczaj nie mają pojęcia dlaczego spotkała ich kara. Tym samym poprawa nie może zostać osiągnięta. Karma zdaje się być ślepym prawem istniejącym tylko po to, żeby istnieć. Wydaje się nie mieć żadnego celu poza własną egzystencją. Stąd pytanie, może jednak płynie jakaś korzyść dla osoby dotkniętej reakcją karmiczną?

Odpowiedź: Karma nie jest bezcelowym prawem. Jej cel jest dwojaki. Pierwszy to utrzymywanie moralności i harmonii w społeczeństwie. Jego fundamentem jest fakt, że każde nasze działanie wywiera wpływ na nas i na nasze otoczenie. Pisma (śāstra) jasno tłumaczą, że jeśli dopuszczamy się czynu zakazanego, to musimy ponieść tego konsekwencje. Nie jest też prawdą, że ludzie cierpią z powodu karmy, nie znając przyczyny swojego cierpienia.

Jest wielu przestępców, którzy zostają ukarani i wiedzą za co. Mimo wszystko popełniają to samo przestępstwo po raz kolejny. Na tej zasadzie można wywnioskować, że nawet jeśli ktoś wiedziałby jaka kara pochodzi od konkretnej karmy, to nie daje to gwarancji, że jej zachowanie ulegnie poprawie. Reakcja karmiczna może być rozumiana na takiej samej zasadzie. Co więcej, ludzie mogą dowiedzieć się za co są w danej sytuacji karani, bo wiedza płynąca z śāstry jest ogólnie dostępna.

Drugim celem karmy jest naprostowanie człowieka. Ostatecznie chodzi o to, by sprowadzić go do świadomości Boga. Jednak tego rodzaju naprostowanie nie dzieje się wyłącznie poprzez zastosowanie kary. Jeśli by tak było, to żadne przestępstwa nie miałby miejsca z powodu lęku przed karą, a przecież ludzie nie przestają ich popełniać. Nie dają za wygraną nawet wtedy, gdy zostają schwytani i ukarani. Toteż prawo karmy samo w sobie nie niesie za sobą przemiany. Zrozumienie pisma i wiara w znaczenie tego, co jest w nich napisane, jest tym, co ją przynosi.

Prawdziwa przemiana bierze się z posiadania wiary w pismo, a nie z wiedzy o naszej przeszłej karmie, która jest powodem naszego cierpienia.

Kategorie
głębokie rozmowy

Duchowość i BDSM – co je łączy?

Mniej więcej: 7 min. czytania

Temat seksu i duchowości zawsze jest gorący. To jak placki babci i piersi kochanki coś co dawałoby do myślenia, gdyby nie fakt, że trudno się przed tym opanować i zaobserwować jakieś ciekawsze spostrzeżenie. To z perspektywy faceta.

Ostatnio koleżanka mówiła mi o tym, jak bardzo tęskni za swoim byłym, który był ponoć niezły w tzw. BDSM, czyli bondage, domination, sadomasochism. Jednym hiszpańskim słowem – atame! A po polsku… weź mnie wychłostaj!

Zaczęło się od tego, że sam niedawno rozstałem się z dziewczyną. Siedziałem w pracy i jakoś nachodziły mnie myśli, że z kimś bym pogadał o uczuciach, a nie bardzo chciałem zaczynać temat wśród inżynierów i to jeszcze w nowej firmie.

– Wczoraj się wyprowadziłem – napisałem. – Było grubo. Brzuch mi jęczał, ale przeżyłem.

– A ona była? – spytała koleżanka.

– Nie. Spakowałem się z kumplem, potem mój brat pomógł mi jeszcze przewieźć rzeczy.

– To dobrze. A teraz co, ulga?

– Rano spokój, ale w robocie jakiś trochę jestem rozbity. Właśnie sobie zaparzyłem podwójną melisę i postanowiłem popisać z kimś doświadczonym.

Trochę kontekstu. Koleżanka też od niedawna jest sama, więc sobie czasem dodajemy otuchy.

– Trudne są takie rozstania – napisała. – Ale wierzę, że jak raz przejdę uczciwie wszystkie etapy bólu po stracie, to już będzie łatwiej.

– No, ma to sens. Dla mnie najgorsze byłoby rozstanie połowiczne.

– Tak, bo się czeka i żyje nadzieją.

– Co za rozmowy, jak Anonimowi Rozstańcy.

– Anonimowi Depresanci też są.

– A Anonimowi Desperaci?

– Są. Ale trudno utrzymać taką wspólnotę, bo to wymaga zaangażowania członków. A ludzie, którym jest lepiej i którzy wyleczą się z rozstania lub depresji, nie wrócą. Brak takich, którzy dzielą się wieloletnim doświadczeniem. Dlatego uzależnienia się sprawdzają.

– Czemu?

– Bo uzależniasz się od wspólnoty, he, he!

Jak widzicie, koleżanka chodzi na meetingi. Jeszcze nigdy w nich nie uczestniczyłem, ale byłem na terapii i o nich słyszałem. Czytałem też książkę o DDA (dorosłych dzieciach alkoholików) i dwunastu krokach – ciekawy temat.

– A tobie jak dzisiaj? – spytałem. – Brzuch, trzęsienie dupy, sentymenty?

– Zmęczona zlotem (meetingiem). Mega emocje i dużo łez. Ale nie, nic z tych rzeczy, o które pytasz. Chciałabym już móc uprawiać seks po prostu bez moralniaka.

– To zaproszenie czy dopiero flirt?

– Z tobą już to robiłam, więc zapytałabym wprost. Na razie nie umiem, mam blokadę.

Aha, kontekst. No więc poznaliśmy się jakieś siedem–osiem lat temu. Zaszaleliśmy raz i tyle. A że jakoś fajnie nam się gadało, to po latach niedawno znowu się zgadaliśmy na fejsbuku i zaczęliśmy rozmawiać.

– Rozumiem taką blokadę – odpisałem. – Nie chce mi się bez miłości seksić. Nawet nie chodzi o moralność, tylko emocjonalnie po takiej zabawie czuję się jakiś pusty. A to co innego.

– No, rozumiem cię. Ja bym się popłakała pewnie i miała wyrzuty sumienia. Zmieniło mi się mega w tej sferze. Teraz potrzebuję bliskości i czułości i mam awersję do całego klimatu BDSM.

Ano, kontekst. No więc te siedem–osiem lat temu odkrywałem, co ten skrót oznacza, a jak wiadomo – najlepiej uczyć się na praktycznych przykładach. Także ona pamiętała mnie jeszcze jako takiego… kierownika produkcji.

– Pomiziać się, przytulić, film obejrzeć – napisałem. – Takie coś jest fajne.

– To to już w ogóle bym ryczała.

– Nie no, BDSM to agresja w oprawce, obsesja zamiast kontaktu.

– Jak jest miłość, to nie. To piękny akt oddania. Tylko że zanim to zrozumiałam, zanurzyłam się w gównie po pachy.

– He, he.

– Chyba jak się poznaliśmy, to byłam bardzo zafascynowana albo zaczynałam.

No właśnie. Także wspólne fascynacje, najlepiej jeszcze przy oparach lufek i flakoników.

– BDSM fujka – powiedziałem.

– Mega sobie krzywdę tym zrobiłam.

– Lekkie zabawy dominacji w łóżku, wiadomo, spontan. Ale jak już się planuje jakieś zabawki, sznury i pozycje, teksty, yyy… Dobry role-play wychodzi naturalnie, wyobraźnia w słowie przy czułym zbliżeniu. Humor, ekscytacja z inteligencji, tworzenia światów w trakcie.

– Słuchaj. Jeśli tak masz, to jesteś w mniejszości. Faceci nie umieją się bawić w wyobraźnię i spontaniczność w seksie.

– Umieją, umieją, tylko trzeba ich cierpliwie łowić. Ale pewnie racja, że mniejszość.

– Umieją tylko w to, co sami chcą, czyli w monolog seksualny, i rzadko umieją czytać z ciała i z tym płynąć.

– Bo ogólnie mało czytają – dodałem.

– Namiętność jest zaprzeczeniem mężczyzny – wysnuła. – Bo ego nie pozwala im się przyznać, że nie wiedzą i bazują na pornosach.

– To się z takimi nie spotykaj. Są inni. Nie mów tak o facetach.

– Dzięki za przypomnienie.

Po tym radosnym wstępie przeszliśmy do tematów subtelniejszych. Zaczęliśmy rozmawiać o duchowości i jakoś temat BDSM trochę się przewijał. Pamiętam, że jak jeszcze dobrych kilka lat temu jechałem pociągiem przez pola i łąki i dopiero zaczynałem się fascynować filozofią bhakti-jogi, to przyszło mi do głowy porównanie z BSDM. Zawsze mówiłem sobie: „o, kiedyś o tym napiszę”, ale jakoś nie było okazji. Nadarzyła się dopiero teraz albo lepiej – dopiero teraz zorganizowałem czas, aby opisać ten fenomen analogii z obszarów, które pozornie nie mają ze sobą wiele wspólnego.

– Ostatnio byłem w Indiach – powiedziałem. – No i fajne rzeczy mi wyszły na medytacjach.

– Co na przykład?

– Przez pierwszych kilka dni medytacji miałem właśnie dużo obrazów BDSM. W umyśle z moją eks. Trudnomi się było skupić, a któregoś razu się zorientowałem, że to jestem ja.

– W jakim sensie?

– Że jestem niewolnikiem zmysłów. Że chłostam siebie dla pseudo przyjemności, która koniec końców tylko mnie męczy, otumania i nie rozwija. Że robię to swojej duszy, a oprawcą jest nienasycony umysł. No i wtedy zrobiłem w głowie krok wstecz, żeby się temu przyjrzeć i przestało mnie to kontrolować.

– OK…

– A cała ta zabawa nagle zaczęła wyglądać śmiesznie i przestała na mnie działać.

– Ooo… Nie spotykam się teraz z nikim, ale biorę to za dobrą radę.

To było jakieś dwa miesiące temu. Bardzo ciekawe doświadczenie. Jest taka popularna mantra, która mówi „ty jesteś tym” i ma mnóstwo znaczeń. Jednym z nich jest dla mnie to, że jesteś tym, co właśnie obserwujesz w swoim umyśle. Oczywiście nie jest to wniosek końcowy, bo nie jesteśmy swoim umysłem ani ciałem. Ale gdy jesteśmy przywiązani do obrazów, słów i odczuć umysłu, to nasza tożsamość jest z nimi również powiązana. W przypadku wyobrażeń BDSM, które sprawiają przyjemność, taką tożsamością jest „ten, który czerpie przyjemność”, z angielskiego enjoyer. Tylko wtedy takie obrazy czy sama czynność mogą sprawiać przyjemność, kiedy wierzymy, że to my jesteśmy jej beneficjentem, a seks czy BDSM jest procesem do jej uzyskania.

– Człowiek potrzebuje się oddać duchowi – napisałem – a nie komuś innemu, żeby ten podsycał jego podniecenie. To jest wynik dążenia do ekstazy i intymnego kontaktu, ale w BDSM to iluzja.

– Szkoda na to energii. Ale żeby zrozumieć, o czym piszesz, chyba musiałabym mieć dłuższy wykład.

– W skrócie:naszą naturalną skłonnością jest służenie, bo ono daje nam spełnienie.

– Polubiłbyś nas w AA i NA (Anonimowi Alkoholicy i Anonimowi Narkomani). To jedna z podstaw naszego zdrowienia, ale mów dalej.

– Pewnie, że bym was polubił. No więc BDSM na tym bazuje, ale zamiast spełnienia jest podnieta i orgazm, a potem nieuchronna separacja i koniec spełnienia. Bo człowiek pragnie relacji ciągłej, a tę może mieć tylko w połączeniu duchowym.

– Pisz, pisz.

– Także sługa ducha, który o nim nie wie, będzie służył zmysłom i tym, którzy je dotkną. Wtedy czuje, że żyje, że jest potrzebny. To taka odwrotność palca bożego. Krzywe zwierciadło, w którym uwielbiamy się oglądać, choć nie widzimy w nim prawdy.

I tutaj koleżanka zadała fajne, proste pytanie.

– Co to znaczy służyć duchowi? Chodzi o bezinteresowność, intencje? O jakieś ogólne,  wyższe dobro?

– Nie. Chodzi o indywidualną relację z Bogiem. Tak jak w BDSM masz osobistą relację ze swoim panem.

– Mhm…

– Jak już się w takiej relacji jest, to efektem ubocznym jest wyższe dobro i bezinteresowność, bo działasz wtedy z ekstazy, której nikt ci nie odbierze. Nie ma zazdrości jak w przypadku mistrza z BDSM ani niepokoju, że odejdzie, znudzisz mu się albo przestanie cię kręcić.

– A jak pracować nad osobistą relacją z Bogiem?

 Tu wysłałem jej link do swojej podstrony o podejściu duchowym.

– Przede wszystkim robić rzeczy dla niego. Oddawać mu swoje emocje. Także jak robisz sobie wodę do picia czy posiłki, to w myślach podarować to najpierw jemu, a potem przyjąć to samemu. I tak ze wszystkim. Każdy z nas ma jakieś naturalne odczucie tego, czym jest Bóg, jako coś pozytywnego. I od tego można zacząć jego odkrywanie.

– Ciekawe.

– Żeby to szło z emocji.

– Tak, tak. To krok drugi na meetingu. Uwierzyliśmy, że siła większa od nas samych może przywrócić nam zdrowie psychiczne.

– No i super. Warto też się inspirować wiedzą, której celem nie jest nawracanie, tylko zwiększenie świadomości.

– O to to!

– Jak pójdziesz w tę stronę, to znajdziesz faceta z wyobraźnią. Bóg ma największą, więc facet w nim też daje radę.

– Olać mężczyzn. Ja tu siebie chcę odnaleźć całą. Chyba potrzeba mi kontaktów z ludźmi, którzy poszli w tę stronę.

– To najlepsza opcja. Nie skupiać się na facecie czy lasce, tylko na łasce.

– He, he, dobre. Dziękuję!

– Ostatnio przyjaciel mi podpowiedział: „W sztuce Aikido rzecz polega na tym, że energia atakującego trafia do niej/niego z powrotem”. Tak samo tutaj. Namiętność, którą obudziło w tobie BDSM, podaruj Bogu. On jest mistrzem Aikido, a ta namiętność to jest po prostu energia bez wstydu i poczucia winy. On to przyjmie, uwielbia emocje i oddanie, będzie twoim najlepszym mistrzem. Będzie cię wprowadzał w lepsze sytuacje życiowe niż mistrz z piwnicy. A posmak i spokój będą dawać spełnienie.

– Nie umiem tego zobaczyć poczuć. Jak przełożyć to na relację z Nim? Ale pewnie wymaga to czasu i pracy.

Jak ja lubię, gdy ktoś tak mówi. Nie odrzuca pomysłu relacji z Bogiem, tylko przyznaje się do tego, że tego po prostu nie czuje i jeszcze myśli o tym, że wymaga to wysiłku– jak w każdej relacji.

– Właśnie dlatego fajnie zacząć od podarowania mu jedzenia. Bo to będzie wpływać na myśli powoli. Bez pośpiechu.

– I to już brzmi przystępniej.

– Ty już jesteś OK dla Boga, pamiętaj.

– I się poryczałam.

No i fajnie. Zawsze chciałem napisać o tej relacji bhakti-jogi z BDSM. Uważam, że wszystko można widzieć przez pryzmat duchowości – każde ludzkie zachowanie, perwersję czy zboczenie. Nie po to, żeby je usprawiedliwiać czy pochwalać albo budować sobie podłoże do pobłażania, ale ku zrozumieniu. Świadomość ma to do siebie, że psuje te zabawy, które nie mają sensu dla jej rozwoju. Ale robi to z kreatywnym uśmiechem i szuka innych, które warte są naszego czasu.

Zabawne jest to, że cała ta pogawędka z koleżanką zaczęła się od mojego poczucia pustki i potrzeby relacji z drugim człowiekiem, nie z Bogiem. Ale kiedy się rozmawia z człowiekiem i pomyśli o Bogu, to takie rozmowy są super, podnoszą na duchu i budują naszą relację z Nim.

Dzielę się tą wymianą zdań i swoimi przemyśleniami nie z potrzeby ekshibicjonizmu, ale dlatego, że być może takie spojrzenie na BDSM pomoże niektórym oderwać się od nienasycenia, tak jak pomogło mi. A jak ktoś chce dalej szaleć, to miłość cierpliwa jest i naprawdę nie mam zamiaru nikogo obrazić.

Korekta: Marta Mandżak-Matusek

Kategorie
sanskriti

Bhakti-joga, co to?

Mniej więcej: 5 min. czytania

Dużo myśli przychodzi mi do głowy. Z jednej strony chciałbym napisać o bhakti w sposób podręcznikowy i bezosobowy, a z drugiej zupełnie mija się to z celem zarówno blogowania jak i… samej filozofii bhakti. Żyję tym i chyba najfajniejsza perspektywa będzie taka, jaką mogę zaoferować bez owijania w bawełnę, czyli perspektywa wyznawcy, sekciarza i ucznia swojego mistrza.

Zadaję też sobie pytanie, do kogo piszę tego posta. Bo jest on specyficzny, mówi przecież o kwestiach wiary. Czy np. Katolik powinien porzucić taki tekst w przedbiegach? Myślę, że nie. Czy ateista powinien zacząć na boczku szukać argumentów dyskredytowania takiej postawy? Nie sądzę. Czy inny bhakta (osoba na ścieżce bhakti-jogi) znajdzie tutaj coś ciekawego? Być może. A być może powinni przestać czytać. It’s up to you.