To nie był maj i nie pachniała Saska Kępa. Był mglisty, zimny grudzień, a ja siedziałem w czteropiętrowym, nieogrzewanym budynku z kamienną posadzką. Niecały miesiąc wcześniej moja matka-źródło odbyła swój ostatni, wakacyjny lot, a ja, we wciąż układających się emocjach, tęskniłem za wygrzewającą się nad oceanem dziewczyną. Na zmianę plażowała ona i gimnastykowała się w szkołach jogi, niecałe tysiąc kilometrów ode mnie, marznącego w aszramie we Wrindawan, nieopodal Nowego Delhi.
Polecieliśmy tam osobno, ale razem, a wróciliśmy wspólnie, ale bardzo osobno. W przeciągu miesiąca zdążyłem się ucieszyć, że wyjeżdża pierwsza, stęsknić do wyczuwalnego bólu jąder i serca, wylądować w Indiach, praktykować m. in. szlachetne milczenie i wstrzemięźliwość, wypisywać do niej najróżniejsze namiętności i whatsappować o ślubie oraz ceremonialnym płodzeniu potomków… Oczywiście zaraz po tym, gdy OCHOTNICZO przyjmie błogosławieństwa MOJEGO mistrza.
Miesiąc później, gdy spotkaliśmy się po tęsknej rozłące w obśrupanej (z poznańskiego: wyszczerbionej i odrapanej) stolicy aromatycznego lotosu, czułem, że tego, czego najbardziej potrzebuje nasz związek, to rozstania. Wariant ten rozpatrywany był już przez nas wielokrotnie i tym razem zdecydowałem się dać mu dojść do głosu.